Jak pamięć historyczna staje się instrumentem polskiej polityki.
Tak w Polsce się złożyło, że historia zajmowała szczególne miejsce w życiu narodu. Przez wieki właśnie w niej Polacy znajdowali pocieszenie, drogowskazy i nadzieję na lepszą przyszłość. Nie dziwi więc, że świadomość wielu polityków oraz milionów zwykłych ludzi (zwłaszcza co do Kresów Wschodnich) została uformowana przez Henryka Sienkiewicza i jego powieści historyczne.
Stąd bierze się nieustanne pragnienie odnawiania „historycznej Rzeczypospolitej”, rozpamiętywania zarówno minionych zwycięstw („od morza do morza”), jak i zadawnionych zniewag i krzywd, idealizując przy tym siebie a demonizując sąsiadów. Świadomość tę można nazwać „historyzmem politycznym” z jego skłonnością odbierania dawnych dziejów jako coś absolutnie żywego, wciąż aktualnego, bez dokładnego stawiania granicy między wczorajszym a dzisiejszym.
Z tej też przyczyny Polacy słabo rozróżniają zjawiska historyczne i polityczne, dla nich to jeden konglomerat. Polacy jak gdyby na nowo próbują odegrać przegrane w przeszłości bitwy, zmienić historię, której zmienić już nie mogą. Wciąż żywe jest wielkie pragnienie wcielić w życie treści Henryka Sienkiewicza i nie ważne, ze jest to nierealne. Ale jakże przyjemne, heroiczne, i bardzo się podoba elektoratowi…Ukraina jest jedną z największych przeszkód na drodze urzeczywistnienia historycznych wizji znacznej części polskiego społeczeństwa, która liczy na idealny przebieg wydarzeń: Ukraina się rozpada, Polska zbiera jej ułamki, rosyjskie czołgi zatrzymują się na wschód od Zbrucza, nastaje narodowy polski raj. Można bez końca mówić (zupełnie sprawiedliwie!) o polskich politykach, którzy nieodpowiedzialne bałamucą plebs, co znalazło swoje odzwierciedlenie w decyzjach Sejmu i Senatu RP w sprawie Wołynia 1943, lecz również istnieją takie zagadnienia, które –niewidoczne gołym okiem- leżą u samych źródeł tych decyzji.
W Polsce istnieje kult nie tyle historii w rzeczy samej, co historii wyidealizowanej, sterylnej, oczyszczonej z tego, co może drażnić sumienie narodowe. Tu bardzo lubią nazywać Polskę „rozpiętym Chrystusem Europy”. Cóż, wiele narodów znajduje upodobanie w tworzeniu własnych mitów, wystarczy przypomnieć, jak w Niepodległym Państwie Chorwackim, państwie ustaszy i „ poglavnika” Ante Pavelicia, z lubością na wszystkich szczeblach powtarzano: „Matka Boża – Królowa Chorwacji”. Nie ma w tym nic złego pod warunkiem, że mit nie wchodzi w konflikt z rzeczywistością. Polskie społeczeństwo nie lubi sobie przypominać, że były nie tylko cztery rozbiory Polski, lecz również ona sama dzieliła Ukrainę na polską i rosyjską części.
Praktycznie nikt w Polsce nie wspomina, jak po 1933 roku Warszawa aktywnie pogrywała z Hitlerem (między innymi Piłsudski prowadził negocjacje co do przejęcia pod kontrolę Polski terytoriów URL, okupowanych przez Rosję Sowiecką), jak Polska podtrzymywała w Monachium rozczłonkowanie Czechosłowacji, po czym i sobie zabrała szmat terytorium sąsiada, co dało Winstonowi Churchillowi podstawę porównać Polskę do hieny w swoich memuarach ( za które otrzymał Nagrodę Nobla). Polskie siły polityczne (za przyzwoleniem społeczeństwa) chętnie wykorzystują historię jako dźwignię strategiczną w stosunkach z sąsiadami. Swoją drogą nie tylko Polska w tym się specjalizuje. W Grecji, za rządów premiera Tsiprasa, nagle się okazało, że to niemieccy okupanci z lat 1941 – 1944 są winni w obecnej powszechnej korupcji, paternalizmie narodowym państwa, złym stanie greckiej gospodarki. Tsipras nawet zażądał od Niemiec rekompensaty za wydarzenia sprzed przeszło siedemdziesięciu lat.
POLSKI HISTORYZM POLITYCZNY AUTOMATYCZNIE ODRZUCA WSZYSTKIE NIEZRĘCZNE I NIEPRZYJEMNE DLA NIEGO PYTANIA, UZNANIE KTÓRYCH MIMO WOLI PRZEDSTAWIŁO BY POLSKĄ STRONĘ W NIEKORZYSTNYM ŚWIETLE.
„Syndrom wołyński” polskich sił politycznych bierze się właśnie z tej „opery mydlanej”. Jakkolwiek okrutna w dużym stopniu niemiecka okupacja ( oraz agresja przeciwko niej w 1941 roku) jest niezaprzeczalnym faktem, to różni się ona od Wołynia – 1943, interpretacje którego przez polskich polityków dalekie są od rzeczywistości i noszą na sobie piętno pewnego rodzaju cwaniactwa oraz politycznego przekupstwa. Polskich oskarżycieli Ukrainy nie interesuje prawda, ich zadaniem jest za wszelką cenę przerzucić całą odpowiedzialność za tragedię na Ukraińców i mieć z tego propagandowy i polityczny zysk, zaspokoić niektóre etniczne kompleksy w stosunku do Ukraińców, do tej pory ciążące nad polskim narodem, postawić Ukrainę w pozycji strony, wiecznie kajającej się przed „bezwinną” Polską. Nie da się ukryć, że jest to dość zręczna pozycja dla Warszawy. Po roku 1945 wiele państw otrzymało znaczne bonusy od demokratycznej RFN, obciążonej stałym poczuciem winy za nazistowską przeszłość . Ale tam wszystko było jasne i oczywiste, w odróżnieniu od stosunków ukraińsko-polskich.
Polscy politycy swoim stosunkiem do historii przyznają rację Józefowi Stalinowi, który mówił:” Historia to polityka, owinięta w przeszłość”. Polacy aktywnie wykorzystują historyczną przeszłość we współczesnej polityce jako argument w dyskusjach z oponentami, jako środek mobilizacji swego elektoratu , jako czynnik nacisku na kraje ościenne etc. Jednocześnie odbywa się systemowe (unikając określenia „falsyfikacja”) brązowienie historii, przede wszystkim II Rzeczypospolitej, zwłaszcza w odniesieniu do mniejszości narodowych: Ukraińców, Białorusinów, Żydów, Litwinów i in.
Jeśli posłuchamy polskich polityków, dowiemy się, że mniejszościom narodowym dobrze się wiodło, istniały jedynie pewne drobne nieporozumienia. Oni nie wspominają o „pacyfikacji”, będącej w rzeczywistości masowym terrorem przeciwko ukraińskim mieszkańcom, z całym zasobem okrucieństwa, morderstw, kar cielesnych, gwałtów, tortur itp. W 1931 roku ofiarami „pacyfikacji” padły: 441 wiosek, 2340 okaleczonych chłopów, 27 zabitych i zmarłych z ran. I była to oficjalna polityka państwa ! W tym samym roku specjalna komisja Ligi Narodów oficjalnie potępiła polski rząd za przeprowadzoną pacyfikację. Lecz w czerwcu 1935 roku polskie władze zorganizowały następną pacyfikację na Wołyniu wraz z przymusową polonizacją i likwidacją ukraińskiej oświaty.
Polityka Polski co do ukraińskich terytoriów była klasycznie kolonizatorską, skierowaną na totalną deukrainizację. Nawet niektórzy polscy historycy, aczkolwiek niechętnie, zmuszeni byli do uznania tych faktów. W czasie niemieckiej okupacji polska Armia Krajowa podjęła zdecydowane działania, zmierzające do likwidacji na Wołyniu i Galicji wszystkich ośrodków ukraińskiego ruchu politycznego. Zaiste była to kolonialna wojna Polski o utrzymanie swoich kolonii.
Jak pisał polski publicysta Stanisław Wroński:
„Gdyby nie istniał program i działania AK, zmierzające do całkowitego przyłączenia tych ziem do Polski, sama pamięć o etnicznym i pańszczyźnianym ucisku z okresu międzywojennego nie wystarczyłaby do wzniecenia masowego wyniszczenia polskiej ludności”.
Masowy terror skierowany przeciwko Ukraińcom przez polskie formacje wywołał całkowicie oczekiwaną reakcję. Tak było zawsze w historii polsko-ukraińskich stosunków. Ciekawe, że Polska utworzyła na ukraińskich ziemiach odrębną warstwę klasycznych polskich kolonizatorów, tak zwanych osadników, w większości weteranów polskiej armii, którym nadzielono ziemią na ukraińskich terytoriach i przydzielono pewnego rodzaju misję co do niepolskiej ludności. W samej Galicji było ich 300 tys. Obecnie w Polsce owych kolonizatorów wolą nazywać „kresowiakami”.
Polscy politycy próbują wyodrębnić wołyńskie wydarzenia w coś odrębnego, wyizolowanego. W rzeczywistości już w 1942 roku polskie podziemie rozpoczęło początkowo wybiórcze, a potem masowe czystki na Zakierzoniu, ofiarami których były tysiące Ukraińców, przede wszystkim inteligencja. W tym samym roku w rejonach na zachód od Bugu i Sanu polskie oddziały zamordowały przeszło 2 tys. Ukraińców. W odróżnieniu od Polski, gdzie w okresie PRL-u komuniści utrzymywali zbiory antyukraińskich informacji, w USRR jakiekolwiek próby zebrania danych dotyczących ofiar ukraińskich kończyły się natychmiastowymi interwencjami służb KGB. A ofiar było bardzo dużo: w latach 1943-1944 tylko na Chełmszczyźnie Polacy zamordowali blisko 5 tys. Ukraińców i spalili dziesiątki wsi. Ukraiński badacz Iwan Dijak pisze:
„Wojskowa akcja Armii Krajowej, wykonując rozkazy polskiego rządu na uchodźstwie, miała na celu zagarnąć zachodnioukraińskie ziemie przed wtargnięciem radzieckich wojsk. Miała ona zbrojnie podporządkować naród ukraiński i ustanowić polską władzę. Lecz Ukraińcy, nie chcąc więcej być kolonią obcego państwa, powstali ze zbroją w ręku przeciwko okupantom. Hasło polskiego rządu: „ Ukraińcy za Zbrucz!” tak i nie zostało wcielone w życie”.
Mikołaj Siwicki w książce „Historia polsko-ukraińskich stosunków” pisze:
„W ten oto sposób stosunki sąsiedzkie stały się tragedią obojga narodów, bo chociaż agresorem były władze I i II Rzeczypospolitej, to naród polski płacił za ludzkie ofiary. Po sześciu stuleciach nieprzerwanej walki, zarówno zbrojnej, jak i politycznej, kiedy ostatecznie Polaków wypędzono z Ukrainy i zapanował wreszcie spokój, fatalna pamięć o ofiarach zasiała w Polakach poczucie nienawiści do Ukraińców. Większej nawet niż do Niemców, chociaż Ukraińcy nigdy polskich ziem nie okupowali, zaś walka między tymi narodami odbywała się na ukraińskich ziemiach, a nigdy na ziemiach etnicznie polskich”.
Ani polskie siły polityczne, ani polscy historycy, ani społeczeństwo nie chcą uznać kolonizatorski charakter polskiej polityki co do Ukrainy na przestrzeni wielu wieków. Za to chętnie przypisują taki charakter polityce niemieckiej w stosunku do Polski. A przecież był nie tylko niemiecki marsz na wschód, „ Drang nach Osten”, lecz również polski na ukraińskie ziemie. Polacy nazywają „ziemiami odzyskanymi” Silezję, Breslau, Danzig, Stettin, Swinemünde, Kolberg etc., jednocześnie odmawiając (jeśli nie publicznie, to samym tylko przemilczeniem) uznania faktu, że dla Ukraińców takimi „ziemiami odzyskanymi” są Galicja i Wołyń.
Polski historyzm polityczny automatycznie odrzuca wszystkie niewygodne i nieprzyjemne dla niego pytania, na które odpowiedzi mogłyby przedstawić polską stronę w niekorzystnym świetle. Chodzi o specyficzną narodowo-polityczną weryfikację i autocenzurę pamięci historycznej Polaków. Jako następstwo stwarza to wielkie i zupełnie niepotrzebne problemy w stosunkach z sąsiednimi narodami. Bo jeżeli przeszłość Polaków jest tak idealna i nienaganna, to co można powiedzieć o ich sąsiadach na tej „krwawej ziemi”, jak nazwał ją Timothy Snyder?
Polski historyzm polityczny blokuje naturalne mechanizmy samokrytyki narodowej i nie sprzyja formowaniu obiektywnych poglądów o sobie i otaczającym świecie. Francuski historyk Daniel Beauvois o polsko-ukraińskich stosunkach pisał:
„Polacy bardzo rzadko zdolni byli zmienić swoje stare zwyczaje. Polskie zwyczaje zmuszony byłem uznać za po prostu kolonizatorskie.”
Na badania Beauvois zareagował polski autor Marek Tomaszewski:
„ Myślę, że praca ta może zachęcić nas, Polaków, do zastanowienia się nad tym, jacy byliśmy…Myślę jednak, że to nie spowoduje wzdrygnięcia się nad tym, co Polacy wyrabiali na Ukrainie – „ na Kresach”, jak oni do tej pory wolą nazywać te tereny.”
Polski historyzm polityczny w znacznej mierze bazuje na nastrojach i emocjach tak zwanych kresowiaków, niegdysiejszych mieszkańców ukraińskich ziem, którzy często, czy to obiektywnie, czy subiektywnie, wykonywali tam misję kolonizatorską. W rzeczywistości w niczym zasadniczo oni się nie odróżniali od kolonizatorów francuskich w Afryce Północnej, portugalskich- w Angole i Mozambiku, brytyjskich- w Rodezji. Różnica polegała na tym, że Ukraińcy byli uważani przez Polaków za „białych Murzynów”, których należało za wszelką cenę podporządkować i poniżyć. Nikt jednak nie słyszał, by rząd Francji, jej parlament, wysuwał roszczenia pod adresem rządu Algierii co do tragicznego losu tamtejszych francuskich „kresowiaków” w czasie narodowo- wyzwoleńczej wojny algierskich Arabów i Berberów przeciwko kolonialnemu uciskowi.
Możliwe, że przyjazd Prezydenta Polski Andrzeja Dudy do Kijowa oznacza, że Warszawa trochę oprzytomniała i zrozumiała, że przyjmując swoją „genocydową” uchwałę, przekroczyła „cienką czerwoną linię”. Dużo będzie zależało tu od ukraińskich władz, które bardzo często demonstrowały brak jasnej i konsekwentnej pozycji narodowej. W tym kontekście warto przypomnieć pewien epizod z początku lat 90-tych XX wieku. Wówczas to poseł parlamentu Federacji Rosyjskiej Jewgienij Pudowkin odwiedził marszałka Rusłana Chasbułatowa, któremu zaproponował ogłosić rosyjski status Sewastopola. Wystraszony Chasbułatow odpowiedział: „Przecież to wojna z Ukrainą!” Pudowkin zaś go uspokoił: „A może na odwrót? Będzie pozycja, będzie i kompromis?” Kompromis znaleźli. Oczywiście kosztem Ukrainy. Bo Rosja miała pozycję. A Ukraina jej nie miała…
autor: Ihor Losiew