Młodzieży polskiej ku naśladowaniu

2018-02-15 18:43

 

Ksiądz Isakowicz-Zaleski i cała reszta kresowego oszołomstwa, którzy obłudnie krzycząc: "tylko prawda was wyzwoli, zapomniana zbrodnia, nie bójcie się prawdy" - w tej sprawie nabrali wody w usta - nie opowiedzą społeczeństwu tej historii - w danym wypadku prawda nie wyzwala, wyzwala tylko ich "prawda" - wybiórcza, zmanipulowana i zakłamana...
 
Gotowi są codziennie przypominać światu o Pogromie we Lwowie z roku 1941 - i obarczać całą winą za tą zbrodnię "ukraińskich nacjonalistów" (według tych samych oszołomów we Lwowie przecież Ukraińców niemal nie było, a miejscowa ludność cywilna jaka brała udział w pogromach to nie mogli być Polacy), ale jeśli mowa o własnych grzechach - tych przedwojennych, tych z czasów wojny i tych powojennych cierpią na amnezję.
 
Nasza opowieść będzie o jednej z takich własnie, zapomnianych zbrodni...
O tragicznych wydarzeniach jakie miały miejsce w roku 1945, w sierocińcu w Rabce, mało kto z Polaków w ogóle cokolwiek słyszał, tym bardziej, historia ta jest zupełnie nieznana społeczeństwu ukraińskiemu.
 
 
 
Józef Hojoł, pseudonim konspiracyjny „Korzeń” (ur. 1910 zm. 1996) – duchowny katolicki, działacz młodzieżowy i autor poezji religijnej. W czasie II wojny światowej członek Armii Krajowej. W okresie tuż po jej zakończeniu związany ze zbrojnym podziemiem, organizator trzech napadu na sierociniec dla żydowskich dzieci ocalonych z zagłady.
Nikt z wymienionych powyżej "rycerzy prawdy" nie napisze o tym, że katolicki ksiądz (który do dzisiaj jest otoczony wielkim szacunkiem) będąc na czele miejscowej poakowskiej organizacji dokonał w sierpniu roku 1945 trzech zbrojnych ataków na dziecięcy sierociniec, powstały w tej miejscowości dla leczenia ciężko chorych i będących w tragicznym stanie psychicznym dzieci żydowskich.
Miejscowy ksiądz, w ten sposób wyganiał Żydów z Rabki.
 
Dla księdza Józefa Hojoła male żydowskie dzieci, ofiary nazistowskiej machiny zbrodni, jakie cudem przeżyły Holocaust były wrogiem jakiego należało z Polski wygnać,
ich dotychczasowe cierpienia dla "księdza-patrioty" nie miały znaczenia, Boże przykazanie miłości również odstawił na bok.
 
Jak trzeba być chorym z nienawiści, aby nie mieć współczucia dla tych dzieci, nie pomagać im - zwłaszcza jako ksiądz katolicki -,dla którego niesienie dobra do innych powinno być obowiązkiem.
Jak podłym trzeba być człowiekiem, aby przysporzyć kolejnych cierpień niewinnym dzieciom jakie przeżyły najpotworniejsze tragedie w historii ludzkości?
 
Jakim trzeba być obłudnikiem, aby dzisiaj w kościele - domu Bożym - odsłaniać tablice pamiątkowa w hołdzie takiej osobie?
 
Przejdźmy do faktów:
 

Na podstawie :

Karolina Panz - "Nie szkodzi, jeżeli skupiska żydowskie przepędzi się..."

"Zagłada Żydów. Studia i Materiały" 2015, nr 11, Centrum Badań nad Zagładą Żydów

 
Rabka to znane przedwojenne uzdrowisko, do którego przyjeżdżano z całej Polski. Duży odsetek kuracjuszy stanowili Żydzi – na stałe mieszkało ich tam około pięciuset. W czasie wojny w Rabce ulokowano słynną Szkołę Policji SS. Prawie połowa polskich mieszkańców tej miejscowości przyjęła podczas okupacji karty góralskiej (goralenvolk - przypis dobrodziej). To do nich Władysław Krzeptowski 30 sierpnia 1942 r., w dniu wysiedlenia Żydów z powiatu nowotarskiego, skierował przemówienie o radosnej chwili pozbycia się z Podhala odwiecznych wrogów.
 
Już kilka tygodni po zakończeniu okupacji niemieckiej, w lutym 1945 r., powstał plan utworzenia w Rabce ośrodka opiekuńczo-leczniczego dla dzieci żydowskich. Realizacja planu utworzenia w Rabce żydowskiego sierocińca nie była łatwa – miejscowość była jednym „wielkim szpitalem” i brakowało wolnych budynków. Komitet Żydowski nie mógł też liczyć na przychylność lokalnych władz.
Ostatecznie dom dziecka w Rabce, przeznaczony dla najciężej chorych dzieci, otwarto na przełomie czerwca i lipca 1945 r. Obejmował on trzy budynki dla łącznie 100 podopiecznych, pochodzących z Krakowa, Warszawy, Łodzi i innych miast.
 
Wille Stasin,Juras i Niemen, w których zamieszkały dzieci, znajdowały się 100 m od budynku, w którym jeszcze kilka miesięcy wcześniej działała Szkoła Policji SS. Nieopodal ulokowana była także placówka rabczańskiego Urzędu Bezpieczeństwa i jednostka Armii Czerwonej.
 
Na liście podopiecznych przebywających w sierocińcu latem 1945 r. widnieje 116 nazwisk dzieci, które przeszły przez piekło. Wśród nich był dwunastoletni Aleksander Bober, który po wydostaniu się z getta warszawskiego handlował papierosami, tułał się po ulicach i spał w zajezdniach tramwajowych, Nachum Bogner przetrwał w leśnych bunkrach w okolicy Przemyślan, jego oboje rodzice zginęli w 1943 r. Dziesięcioletnia Mira Bram także straciła rodziców, przetrwała po aryjskiej stronie, ukrywając się u volksdeutschów. Ośmioletniemu Benkowi Branderowi pomagali dwaj Polacy. Matka umarła na jego oczach, kiedy ukrywali się w piwnicach w Przemyślu. Rodzice urodzonego w 1935 r. Ludwika Rympela w skrajnej rozpaczy próbowali odebrać życie sobie i synowi. Z naciętych żył chłopca nie wypływała krew, to ocaliło mu życie. Jerzy Cyns przeszedł przez niemieckie obozy w Płaszowie, Gross-Rosen i Auschwitz, gdzie poddawano go eksperymentom medycznym i trzykrotnie tatuowano. Ciężko chorego siedmiolatka skierowano do ośrodka leczniczego w Rabce. Róża Silberberg, wówczas dziesięcioletnia, zapamiętała jazdę z Krakowa do Rabki. Dzieci ze względów bezpieczeństwa przewożono w ciężarówkach przykrytych brezentem. W Rabce zaskoczyła ją ilość jedzenia i to, że oferowano im dokładki. Nareszcie mieli własne ubrania – dostali je z paczek Jointu. Jej podarowano sukienkę i buty, czuła się rozpieszczana. I wtedy zostali zaatakowani...
 
W Krakowie 11 sierpnia doszło do pogromu, dzień później po raz pierwszy zaatakowano sierociniec w Rabce.
Anna Górska, Polka pracująca jako pomoc kuchenna w willi Stasin, przyjechała 13 sierpnia do Krakowa, aby zdać relację przed pracownikami Wojewódzkiego Komitetu Żydowskiego w Krakowie z wydarzeń, które nastąpiły ostatniej nocy. W willach Stasin, Niemen i Juras przebywało 96 dzieci, kiedy nieznani sprawcy rzucili do willi Niemen granat przez okno. Górska rano zobaczyła skutki wybuchu:
 
"W podłodze była dziura średnicy około 10 do 15 cm, szyby były wybite, ściany uszkodzone, przyrządy lekarskie rozbite, kozetka w pokoju wywrócona do góry nogami, a bielizna leżąca na kozetce rozrzucona po pokoju. Wśród dzieci panuje słuszny popłoch. Milicji ani żadnej władzy nie było na miejscu".
 
Jej relację tego samego dnia potwierdziła Halina Landsberg, kierowniczka sierocińca, która prosząc o pomoc, dodała, że tamtejsze władze wydają się całkowicie bezradne wobec sytuacji i nie dają gwarancji, że ataki się nie powtórzą.
Także polscy pracownicy placówki i dostawcy żywności byli zastraszani:
 
Personel lokalny wypowiedział posadę i oświadczył, że nie zgłosi się do pracy. Na skutek zagrożenia doniesieniem do władz personel stawił się do pracy. Na usprawiedliwienie swego postępowania podał, że zrobił to pod groźbą ogolenia głów.
 
Z dostępnych mi dokumentów wynika, że atak zorganizowali uczniowie i nauczyciele Prywatnego Gimnazjum Sanatoryjnego Męskiego dr. Jana Wieczorkowskiego. Zaraz po wznowieniu działalności szkoły, w lutym 1945 r., zaczęła w niej funkcjonować komórka Ruchu Oporu Armii Krajowej (ROAK), z dowódcą Janem Stachurą „Adamem”. Uczniowie gimnazjum należący do tej organizacji skupieni byli w kilkunastoosobowej drużynie harcerskiej. Ich duchowym i faktycznym przywódcą był ks. Józef Hojoł, wspierany przez prof. Edmunda Chodaka. 
Anna Bala, mieszkanka Rabki, zeznała w 1950 r.:
"Ks. Hojoł Józef na terenie Rabki był bożyszczem, miał duże zaufanie wśród ludności z terenu Rabki oraz był bardzo poważany na terenie gimnazjum […]. Prowadził stowarzyszenia katolickie […] oraz hufiec harcerski”.
 
Miał jasno określone poglądy – o ówczesnym ustroju mówił, że prześladuje religię i nie daje swobody wyznania i że w Polsce rządzą sami Żydzi.
To on miał być autorem listów z pogróżkami, które Mieczysław Klempka „Kot”, główny filar harcerskiej konspiracji w gimnazjum Wieczorkowskiego, podrzucał do władz sierocińca. Pisał w nich, że jeśli dzieci nie opuszczą sierocińców i całego terenu Rabki, będą zastosowane wobec nich represje. Groźba ta została wykonana, gdyż ks. Hojoł dał rozkaz członkom nielegalnej organizacji z terenu gimnazjum Wieczorkowskiego
 
Osiemnastoletni Stanisław Wróbel „Bimber” o planowanym napadzie dowiedział się od Mieczysława Klempki i jego zastępcy Władysława Śmietany podczas szkolnej przerwy. Atak miał nastąpić w niedzielę 12 sierpnia około 23.00. Wszyscy mieli się zebrać godzinę wcześniej pod skocznią narciarską na Górze Grzebień. To na jej zboczach rozlokowane były budynki sierocińca. Wróbel i jego towarzysz czekali około trzech godzin – nikt nie przyszedł. Okazało się, że źle umówiono miejsce zbiórki. Usłyszeli jedynie pojedyncze wystrzały i huk wybuchającego granatu:
„Na drugi dzień w szkole […] Klempka opowiadał do nas […], że […] w drodze powrotnej do domu koło sierocińca żydowskiego wystrzelił z pistoletu w okno sierocińca i wrzucił przez okno do sierocińca granat, nie wiedząc, jakie powstały skutki […]”.
 
Ofiar nie było. O wyjątkowym szczęściu mogła mówić trzynastoletnia chora dziewczynka, przy której łóżku w izolatce wybuchł granat. Upadła na podłogę, ale nie odniosła większych obrażeń. Dzień po ataku krakowski WKŻ delegował dziesięciu uzbrojonych mężczyzn, żydowskich żołnierzy, do ochrony sierocińca. Dowódcą grupy był ppor. Zając. Prawdopodobnie wtedy też do ochrony dzieci zgłosiło się czterech ochotników ze stacjonującej w budynkach nieopodal jednostki Armii Czerwonej. Mężczyźni ci nie mówili w jidysz i nie wiedzieli nic o religii, ale czuli się Żydami i wywoływali zachwyt dzieci z sierocińca.
Drugi napad nastąpił tydzień później, również w niedzielę, 19 sierpnia. Tym razem wszystkie budynki ostrzelano z broni ręcznej i automatycznej, rzucono też granaty.
 
Najprawdopodobniej zaraz po tym ataku doszło w domu rodzinnym Klempki do spotkania, którego przebieg tak opisał ks. Hojoł:
 
Klempka Mieczysław ps. „Kot” […], uczeń gimnazjalny, syn Klempki Władysława, […] bezpośrednio po napadzie referował cały przebieg […], jak wykonali ten napad […]: obrzucili granatami, jak światło elektryczne zostało uszkodzone, straszny krzyk dzieci, pielęgniarki latały ze świecami, po czym wycofaliśmy się, gdyż żołnierze Armii Radzieckiej następowali na nas, Klempka Władysław […] skrytykował działalność swego syna […], na co ja […] zareagowałem […] i powiedziałem, że nie szkodzi, jeżeli skupiska żydowskie przepędzi się, byleby wypadków nie było […], ja pochwalałem te czyny […]. Następnie podzieliłem się wiadomościami z profesorem Chodakiem […]. Ja, Hojoł Józef, z mojego osobistego poglądu aprobowałem organizowany napad na sierociniec żydowski, jak i za aprobatą profesora Chodaka.
 
Dzień po drugim ataku do ochrony sierocińca przysłano jedenastoosobowy oddział wydelegowany przez Powiatową Komendę Milicji Obywatelskiej w Nowym Targu. Jego dowódcą był Antoni Kamiński. Jeden z milicjantów, Józef Jama z Krościenka, wspominał po latach:
 
"Dzieci wychodziły na spacer pod naszym ubezpieczeniem. Zaprzyjaźniliśmy się […] bardzo, kiedy na spacerze uzbierały trochę polnych kwiatów, wręczały nam tak po dziecinnemu jedno przez drugie, były to chwile bardzo radosne […], prawie codziennie przychodziły do nas i dzieliły się swoimi wrażeniami i zmartwieniami. Opowiadania te, wyrażone w dziecinnych słowach i wyobraźniach, były tego rodzaju, że trzeba było nieraz silnie zaciskać zęby, żeby nie rozpłakać się nad ich dolą. Wdzięczność tych małych istot była wielka […], wzruszała nas ogromnie".
 
Wszyscy spodziewali się kolejnego nocnego ataku. Budynki były przeszklone, dzieci kładziono więc spać na korytarzach i w piwnicach. I atak nastąpił – 27 sierpnia, w nocy z niedzieli na poniedziałek.
 
Tym razem Klempka wystąpił do dowódcy rabczańskiego ROAK Józefa Makuły „Tygrysa” z prośbą o pozwolenie na użycie oddziałowej broni i amunicji oraz wsparcie jego ludzi. 
Makuła początkowo nie chciał się zgodzić, lecz zmienił zdanie, gdy dowiedział się, że pomysłodawcą ataków jest ks. Hojoł. 
Według zeznań Stanisława Wróbla, swej zgody udzielił także dowódca ROAK na rejon nowotarski i limanowski kpt. Jan Stachura „Adam”. W napadzie wzięły udział 32 osoby. Ich celem było (według słów Andrzeja Palarczyka) „wystraszenie dzieci żydowskich w Rabce”. 
Uzbrojenie stanowiły 2 rkm-y, jeden granatnik przeciwpancerny pancerfaust, 15 karabinów, 2 karabiny dzisięciostrzałowe, około 5 pistoletów maszynowych PPSz, 4 pistolety, jedna paczka granatów i jedna skrzynia amunicji. Dowództwo nad wszystkimi, po otrzymaniu wskazówek od ks. Hojoła, objął Klempka. Dał znak do ostrzału budynków sierocińca wystrzałem z pancerfausta. Andrzej Palarczyk, członek rabczańskiego ROAK, zeznawał:
 
"Po zejściu nas na górę Grzebień brat mój Palarczyk Edward z Klempką Mieczysławem zrobili zbiórkę całej bandy o godz. 1-szej, rozdzielili broń na trzy grupy. Pierwsza grupa udała się naprzeciwko willi Stasin, druga grupa udała się naprzeciwko willi Niemen, a ja z trzecią grupą udałem się na willę Juras"
 
Stanisław Wróbel zużył trzysta naboi z karabinu maszynowego. Stanisław Pyka strzelał z karabinu do willi Stasin. Jerzy Łączyński celował w willę Juras:
„strzelałem do okien z karabinu […], wiedząc, że mogę spowodować zabójstwo, gdyż kule wpadały do środka willi, ale jednak na to nie patrzyłem, tylko oddawałem strzały”. Ostrzał trwał dwie godziny.
 
Kilka godzin po napadzie, 27 sierpnia, PK MO w Nowym Targu sporządziła „Raport specjalny” do Wydziału Polityczno-Wychowawczego Wojewódzkiej Komendy Milicji
Obywatelskiej w Krakowie, w którym stwierdzono:
 
„Załoga posterunku MO w Rabce, jak również funkcjonariusze miejscowej placówki UB udziału w odpieraniu napadu na
sierociniec nie brała. Odnośnie przyczyn, dla których miejscowy posterunek MO nie wziął udziału w walce, prowadzone jest dochodzenie”.
 
Dochodzenie dotyczyło ponadto dwóch milicjantów skierowanych przez PK MO w Nowym Targu do ochrony dzieci. Jeden z nich, Władysław Mlekodaj, był mieszkańcem Rabki. Według ich zeznań mieli natknąć się w lesie na członków „bandy”, którzy ich rozbroili. W czasie ataku leżeli w rowie, a po uwolnieniu poszli napić się wódki.
 
Pewne wyjaśnienie postawy rabczańskiej milicji daje zeznanie Stefana Rybickiego, emisariusza rządu USA, który w późniejszym czasie pomógł w nielegalnym wyjeździe za granicę m.in. Mieczysławowi Klempce:
 „Hojoł powiedział mi, że pomoc pieniężną muszą zdobywać przemocą […],
zapytałem, a cóż na to Milicja, na to odpowiedział mi, że plutonowy dowódca Milicji jest na ich usługach, co później okazało się prawdą”.
 
 
 
 
 
Lena Kuechler-Silberman, 35-letnia wówczas psycholog po studiach na Uniwersytecie Jagiellońskim ( z jej rodziny prócz jednego młodszego brata nie przeżył nikt), podjęła się organizacji sierocińców w Zakopanem i Rabce, które uruchomiono już w lecie 1945. Osobiście objęła kierownictwo sierocińca w Zakopanem i od razu przyjęła rolę matki wobec wszystkich osieroconych dzieci. Tam własnie trafiły dzieci z sierocińców rabczańskich, które dzięki akcjom ks. Hojołai i jego harcerzy trzeba było zamknąć. W Zakopanem także doszło do zbrojnych ataków na sierociniec, więc Lena Kuechler uznawszy, że ich życie jest w Polsce zagrożone, zdecydowała się na potajemne wywiezienie ponad setki dzieci z Polski.
 
 
Lena Kuechler napisała o swoich przezyciach książkę "My 100 children", wydaną w latch 60-tych, która była bestselerem. Przetłumaczono ja na wiele języków, ALE NIE NA POLSKI. Na jej podstawie nakręcono film fabularny pod tym samym tytułem, wyświetlany w wielu krajach, ALE NIE W POLSCE.
 
 
Sierociniec w Rabce zlikwidowano 28 sierpnia 1945 r. Ci, którzy mogli, wrócili do swych rodziców, część dzieci wysłano do domów dziecka w Otwocku i Bielsku. Te najbardziej chore i nieposiadające opiekunów trafiły do sierocińca w Zakopanem. Dzieci pod wpływem ciągłego strachu przed kolejnym napadem straciły na wadze, a stan ich zdrowia uległ pogorszeniu.
Jednym z nich był siedmioletni Oleś Aronowicz, który tak opisał tamte wydarzenia:
 
"W Rabce ciągle strzelali. Siostra Gusta zawsze nas posyłała pod łóżko i pod łóżko, a myśmy nie chcieli. Jednej nocy wystrzelali oni z 2400 kul. Jeden sierżant, który nas bronił, opowiadał mi o tym. Pewnego razu Niemcy [tak postrzegał
atakujących] wrzucili granat do jednego pokoju, gdzie spała chora dziewczynka, i łóżko się znalazło gdzieś za oknem, a ona na szafie. W Rabce były ze trzy napady.
Pamiętam drugi. Jak rzucili na nasze wille „Stasia” [właśc. Stasin] i „Niemno” granaty, to zrobili wielkie dziury w ścianie. Potem wille te dostały do obrony karabiny maszynowe. Później zlikwidowano nasz dom w Rabce i pojechaliśmy do Zakopanego. Jeden ze znajomych żołnierzy powiedział mi, że wyjeżdżamy dlatego, że Polacy zajmują całą Rabkę. W Zakopanem było dużo lepiej, było najlepiej. Bo w Rabce, jak się poszło do lasku na chwileczkę, pobawić się, to zaraz ktoś mówił: „O, ja Ci tu dam! Chcesz, żeby Ci łeb rozwalić?”. Nie było swobody w Rabce…"

 

                                                                 ********************************************

 

W 2011 w kościele św. Marii Magdaleny w Rabce-Zdroju umieszczono tablicę upamiętniającą działalność niepodległościową ks. Józefa Hojoła
O jego współudziale w organizowaniu ataków na żydowskie dzieci nikt nie wspomina.

 

- napis na tablicy "Młodzieży polskiej ku naśladowaniu":

Sąd wojewódzki w Krakowie, w roku 1993 rehabilitował księdza Hojoła -uzasadniając że : "cokolwiek czynił kierował się wyłącznie pobudkami patriotycznymi".
 
 
Innymi słowy - Polak który kieruje się patriotycznymi pobudkami, zawsze jest niewinny, dokładnie tak samo jest jeśli mowa o polsko-ukraińskim konflikcie.
Niewinni Polacy ( kierując się "pobudkami patriotycznymi" mordować można)
i zbrodniarze Ukraińcy...

 

 

 

                                                                             Dobrodziej