Bal przebierańców na Wołyniu

2016-06-26 14:46

Tym razem rzecz będzie o przebierańcach - o tych, którzy udając UPA bądź nacjonalistów, w białych rękawiczkach mordowali niewinną ludność cywilną... znaczy mordowali Niemcy - ale ci ludzie do tych mordów świadomie i celowo prowokowali. Jest to temat mało znany i przemilczany.

A pokłosie tychże działań było ogromne, przy czym na dziś znamy tylko cząstkę prawdy, którą można przeliczyć w tysiące ofiar - w tysiące niewinnych, zamordowanych Ukraińców, za których śmierć niemal zawsze ktoś chciał się zemścić...

Nie ma nic dziwnego w tym, że różnej maści dywersanci imitując swojego wroga, dokonują aktów terroru, w celu wzbudzenia wobec niego niechęci pośród miejscowej ludności. Na Wołyniu takie działania też były normą, jednak tutaj sytuacja była o wiele bardziej złożona.

Na Wołyniu mieliśmy jednego okupanta - czyli Niemców, ale ludność miejscowa, to kilka narodowości a działania dywersyjne prowadzone są nie tylko przez partyzantów, jacy wywodzili się z miejscowej ludności ale również przybyłych na Wołyń bolszewickich dywersantów - początkowo były to pododdziały NKWD a później całe zgrupowania "partyzanckie", wśród których byli nie tylko Rosjanie i Ukraińcy ze wschodniej Ukrainy ale również miejscowa przede wszystkim polska, ale także ukraińska ludność oraz przedstawiciele innych narodowości (Czesi i Żydzi).

Jeśli mowa o sowieckich "partyzantach" (cudzysłów, ponieważ mowa o dywersantach - partyzant walczy na własnych trenach, w pobliżu swojego rodzinnego domu - a nie setki kilometrów od niego), to panuje przekonanie, że dopiero po powtórnym zajęciu zachodniej Ukrainy przez sowietów, powstawały fałszywe oddziały UPA, jakie terroryzowały miejscową ludność. I rzeczywiście w archiwach, jakie zachowały się w Ukrainie, znajdujemy sporo dokumentów na ten temat, datowanych dopiero 1944 rokiem i rzecz jasna już po tym jak "wyzwoliciele" zorganizowali siedziby swoich spec-służb w miastach i miasteczkach Wołynia i Galicji.

Nic bardziej mylnego - dokumenty NKWD do roku 44 nie były archiwizowane w Ukrainie - i ich oryginały oraz kopie znajdować się mogą jedynie w Moskwie, archiwa w Ukrainie zapełniały się takimi dokumentami dopiero, kiedy zaczęły powstawać siedziby NKWD w Kijowie i dalej w kierunku zachodu, w miarę przesuwania się linii frontu.

Ślady takiej działalności sowieckich dywersantów, możemy jednak znaleźć tak dzięki wspomnieniom świadków tych wydarzeń, jak również wspomnieniom sowieckich dywersantów. I tak przykładowo na terenie tzw. Kołkowskiej Republiki (terytorium o powierzchni około 2500 km2 całkowicie wyzwolone od niemieckiej okupacji i w pełni kontrolowane i administrowane przez OUN od marca do listopada 43 roku) - działała fałszywa bojówka UPA pod dowództwem "Czarnego", bojówka ta była jedną z grup słynnego na Wołyniu sowieckiego dywersanta, pułkownika NKWD Dymitra Miedwiediewa. Oto fragment na ten temat z ukraińskich źródeł:

"W okresie istnienia słynnej Republiki Kołkowskiej w połowie sierpnia 1943 roku, w wiosce Borowicze pojawiła się tzw. "bojówka Czarnego", która przedstawiała się jako jednostka bojowa OUN - UPA. "Powstańcy " zamieszkali w domu Szydłowskiego, który mieszkał w pobliżu szkoły.

Spośród dwudziestu czterech członków grupy, większość stanowiły osoby ze wschodniej Ukrainy, byli też trzej Gruzini i jeden Rosjanin. Dowódca miał pseudonim "Czarny".

Ukraińcy w tej grupie, sadząc po wymowie pochodzili z Połtawszczyzny, przychodzili na tzw. "wiejskie wieczornice" i zachowywali się jak swoi. Co tydzień, dwaj "powstańcy" za zgodą gospodarza, jeździli jego wozem do siedziby sztabu Republiki Kołkowskiej. Właśnie w ten sposób tłumaczyli skąd biorą żywność.

Odpoczywali nad brzegiem rzeki Styr, trenowali strzelanie do celów na wale. Wieczorem rozmawiali między sobą szeptem i głośno śpiewali pieśni ukraińskie. Spali w stodole, a "Czarny" i dwóch ludzi z jego ochrony spali w domu gospodarza.

"W listopadzie 1943 roku, "oddział partyzantów" przekwaterował się do gospodarstwa Andrija Zubala. Jednego grudniowego ranka, właściciel wyszedł z domu aby rozpocząć swoją codzienną pracę. Zbliżając się do stodoły, usłyszał jak partyzanci Czarnego śpiewają hymn Związku Radzieckiego, który można było usłyszeć o 6 rano w "sowieckim radio". Po odśpiewaniu, przebierańcy w mundurach UPA rozmawiali miedzy sobą o tym, że "swoje zadanie wypełnili".

Andrij Zubal zapamiętał te słowa ale udając, że nic nie zauważył pracował dalej, później obudził swojego najstarszego syna Tichona i opowiedział jemu wszystko. Dom Andrija Zubala był na skraju lasu, oddalony od wioski dwa kilometry, więc Andrij osiodłał konia i wysłał syna do wioski. Czarny poprosił Tichona aby ten kupił jemu tytoń i zapałki. W Borowiczach Tichon dowiedział się, że w nocy, ktoś zabił dyrektora szkoły Oleksjija Strokolicza i jego żonę Irenę. Bandyci zabili również Marię Kostyrczuk, w której domu kwaterowali.

Tichon opowiedział co usłyszał od ojca, dla wszystkich było zrozumiale, kto zamordował nauczycieli. Już wtedy było wiadomo, że wszystkie zabójstwa i rabunki, to sprawka czerwonych partyzantów lub przebranych za UPA NKWD-zistów, terrorystów i prowokatorów.

Tichon wrócił do domu w porze obiadowej, "partyzanci" Czarnego właśnie siedzieli za stołem, interesowali się co słychać we wsi - Tichon nie wspomniał nic o zabitych nauczycielach i to uspokoiło Czarnego.

23 grudnia wieczorem, wiejska bojówka OUN zorganizowała zasadzkę w pobliżu chaty Zubala. Podczas kolacji gospodarz wyszedł z domu niby nakarmić psa - co było sygnałem dla rozpoczęcia akcji.

Partyzanci szybko zlikwidowali ochronę, jaka stała przy drzwiach i przez okna i drzwi wzięli na cel cały oddział Czarnego. Powiązali ich i wyprowadzili do lasu, gdzie wszystkich rozstrzelali, wśród rozstrzelanych były również dwie kobiety, jakie w oddziale czarnego pełniły obowiązki kucharek. Ciała rozstrzelanych pozostawili w pobliskich błotach.

Dalsze wydarzenia rozwijały się tak:

- Rankiem 25 grudnia, nie doczekawszy się swojej bojówki, czerwoni partyzanci z oddziału Miedwiediewa (dywersyjny oddział NKWD) przybyli do Borowicz.

Jedna grupa partyzantów przeprawiła się przez rzekę i otoczyła wioskę od strony lasu, aby zablokować możliwość ucieczki mieszkańcom. 

Druga grupa zbliża się do rzeki Styr od strony wioski Czetwertnia. Dwaj sowieci podjechali do naszej chaty i zaczęli strzelać w kierunku swoich. Prowokatorzy szybko ukryli się, a rozwścieczeni bandyci, którzy nazywali siebie "czerwonymi partyzantami" wdarli się do wioski i rozpoczęli krwawą masakrę ludności. Pierwszą ofiarą był Kasian Jakymiuk. Zamordowali niewinnych, Gnata Bilana, Izaka Luczka, Kalenyka Bilana. Odurzeni krwią "partyzanci obrońcy" rozpoczęli grabież chłopów, zabrali dwa konie, dwie krowy, trzy świnie, kilkanaście kożuchów, chleb i słoninę."

 

Innym przykładem takiej działalności jest brawurowy sowiecki dywersant Nikołaj Kuzniecow,                                               

Na foto u góry drugi z prawej Jan Kamiński , trzeci z lewej Nikołaj Kuzniecow.
Ciekawym jest, ze w polskich źródłach - począwszy od Wikipedii ciężko znaleźć informacje o ścisłej współpracy Kuzniecowa z Polakami.
 
Foto poniżej Jan Kamiński, do wiosny 43 roku członek ZWZ-AK w Równem, nie wiadomo od kiedy współpracował z NKWD - ale warto wspomnieć, że w swojej książce "Armia bez Dzierżawy", Borowiec -Bulba własnie jego obwiniał w zerwaniu porozumienia z Polakami poprzez wydanie ukraińskiej delegacji Gestapo.
 

jego grupa dywersyjna składała się przede wszystkim z Polaków, byli to Jan Kamiński do tego momentu ZWZ-AK, podoficer Wojska Polskiego Mieczysław Stefański wraz z żoną,18-letnią Walentyną Dowger, wdową po polskim oficerze Lidią Lisowską oraz jej siostrą Marią Mikotą.

O działaniach tego oddziału sporo można dowiedzieć się ze wspomnień bezpośredniego przełożonego Kuzniecowa, czyli pułkownika NKWD Dymitra Miedwiediewa, jaki korzystał z gościny Polaków na Wołyniu już od sierpnia 1942 roku. Jednak ścisłe informacje o działalności Kuzniecowa - raporty, rozkazy i sprawozdania, do tej pory posiadają klauzule "ściśle tajne" i znajdują się rzecz jasna na Łubiance.

Mamy jednak dostatecznie dużo dokumentów, które pokazują jaka była rzeczywista rola Kuzniecowa i jego polskich przyjaciół na Wołyniu a później w Galicji.

Przyjrzyjmy się najważniejszym akcjom Kuzniecowa o jakich wiemy, że są sprawką jego pododdziału:

20 września na jednej z centralnych ulic miasta Równe, grupa Kuzniecowa zabiła finansowego pracownika niemieckiej administracji Hansa Gella i jego adiutanta. Na miejscu zamachu pozostawiono dokumenty świadczące o tym, że zamachu dokonali ukraińscy nacjonaliści. Za ten zamach Niemcy rozstrzelali 35 Ukraińców.

30 września ta sama grupa, dokonała nieudanego zamach na generała Dargella - w wyniku czego Niemcy stracili 300 Ukraińców, przede wszystkim inteligencje z okolicznych miast.

10 listopada dokonali zamachu na zastępce Kocha, generała Knuta, za co Niemcy rozstrzelali kolejnych 200 Ukraińców.

15 listopada grupa Kuzniecowa uprowadziła a później zabiła generała von Ilgena, pozostawiając na stole w jego mieszkaniu list, napisany w języku ukraińskim i podpisany przez: "Kozaka Kuzio". Zamach ten kosztował Ukraińców kolejnych 200 rozstrzelanych niewinnych ludzi.

16 listopada grupa Kuzniecowa ubrana w wyszywanki, zabiła sędziego Funka - za ten zamach Niemcy rozstrzelali 350 Ukraińców.

Mowa tutaj tylko o tych zamachach o jakich wiemy, że sprawcą był Kuzniecow. Takich zamachów, dokonywanych na mniej ważnych Niemców było więcej, jednak nie zawsze wiemy kto był inspiratorem ale zazwyczaj ofiarami "odwetowych" egzekucji byli Ukraińcy, gdyż jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, zamachowcy pozostawiali po sobie ślady świadczące o tym, że to robota ukraińskich nacjonalistów. Później wraz ze zbliżającą się linią frontu, Kuzniecow przeniósł się do Lwowa - i schematy jego działań były identyczne. Warto tutaj zaznaczyć, że Kuzniecow przebywał po jednym ze swoich zamachów w Przebrażu a dowódca samoobrony Henryk Cybulski, pełnił tutaj rolę łącznika pomiędzy nim a Miedwiediewem.

Kolejnym przykładem "niby-banderowskiego" oddziału jest pododdział Borysa Krutikowa, jaki podporządkowany był grupie Miedwiediewa (jak już wspominałem wcześniej - pododdziały NKWD stacjonujące na Wołyniu od sierpnia 1942 roku).

Otóż Borys Dawidowicz Krutikow i grupa ponad dwudziestu osób z początkiem stycznia 44 roku wymaszerowała z cumańskich lasów w okolicach Przebraża (współpraca Miedwiediewa i Cybulskiego układała się doskonale) w kierunku Lwowa.

Henryk Cybulski - zwerbowany przez Polaka, sowieckiego dywersanta NKWD Sobiesiaka zima 1942 roku ( a być może jeszcze w Rosji podczas wcześniejszego zesłania z którego jak sam opowiadał uciekł i wrócił na Wołyń po przemierzeniu bez dokumentów kilku tysięcy kilometrów ), oddelegowany do Przebraża w celu organizacji polskiej samoobrony wczesna wiosna 43 roku. Po powrocie z Przebraża Cybulski z radością raportował Sobiesiakowi, 
że zadanie wypełnił i pochwalił się, że został wybrany na dowódcę tejże samoobrony. Podczas istnienia placówki samoobrony w stałym kontakcie z pułkownikiem NKWD Dmitrijem Miedwiediewem.

Nie byłoby w tej informacji nic szczególnego gdyby nie fakt, że grupa ta ubrana była w kompletne umundurowanie UPA, na czapkach nosili tryzuby, dywersanci znali dobrze język ukraiński (część z nich była ze wschodniej Ukrainy), wszyscy mieli dokumenty osób, jakie ukończyły szkoły podoficerskie UPA. Grupa znała hasła i odzewy obowiązujące wewnątrz UPA na terenach przez które maszerowali, celem ich wyprawy były okolice Lwowa. 18 stycznia grupa dociera do Huty Pieniackiej i ta wioska staje się miejscem bazy Borysa Krutikowa. Podczas pobytu w Hucie Pieniackiej odział Krutikowa rośnie do rozmiaru ok. 600 osób, pod jego komendowanie podłączają się dwa polskie pododdziały dezerterujace od Niemcow. Mieszkanie ojca szefa polskiej samoobrony z Huty Pieniackiej - Kazimierza Wojciechowskiego, zostaje siedzibą siatki dywersyjno-wywiadowczej, organizowanej przez Krutikowa i Kuzniecowa.
Przez cały ten okres Krutikow dokonuje działań dywersyjnych w okolicach Huty Pieniackiej... robi to w mundurze UPA.

 

Skoro o Henryku Cybulskim i Przebrażu, to wspomnieć należy, że i polska samoobrona posługiwała się tymi samymi metodami, czyli działaniami pod szyldem UPA. Jeden z żołnierzy AK i jednocześnie członek samoobrony w tej wiosce - Mirosław Łoziński, tak wspomina pozorowanie działań UPA:

Mirosław Łoziński członek samoobrony w Przebrażu, później żołnierz LWP - podczas Powstania Warszawskiego spokojnie oczekuje na prawym brzegu Wisły, aż Niemcy wymordują cala walcząca Warszawę, nie przeszkadza mu to opowiadać później bajeczek o zbrodniach ukraińskich nacjonalistów podczas tego powstania, Po wojnie dowodzi oddziałami polskimi pacyfikującymi ukraińskie wioski w Bieszczadach i bierze udział w "Akcji Wisła".

"Prowadząc "podwójną grę” z Niemcami, kierownictwo ośrodka w Przebrażu postanowiło zaatakować garnizon, pilnujący majątku w Trościańcu. Miał on przekonać Niemców, że Polacy z nimi zgodnie współpracują i razem z nimi walczą z bandami. Było to konieczne, żeby ci tolerowali rozwój samoobrony w Przebrażu. Koncepcja wyglądała następująco: oddział samoobrony silnie uzbrojony, zaatakuje niemiecki garnizon w Trościańcu, liczący 60 osób, a gdy ten wezwie pomoc z Kiwerc, to drugi oddział z Przebraża uda się razem z nią do Trościańca i będzie walczył z bandą.
- Scenariusz był ryzykowny, ale w razie powodzenia mógł przynieść dla Przebraża bardzo ważne korzyści – podkreśla Mirosław Łoziński. – Okazało się, że jego autorzy "Lew”, "Harry” i "Orzech” strzelili w dziesiątkę. Garnizon niemiecki w Trościańcu mocno przyduszony ogniem, wezwał pomoc z Kiwerc. Oddział, który z nich wyruszył, nie był zbyt liczny. Składał się zaledwie z 30 ludzi. Zatrzymał się on w Przebrażu, gdzie po skontaktowaniu się z Ludwikiem Malinowskim, otrzymał wsparcie oddziału samoobrony. Jej kilkunastoosobowy oddział szedł odrębną kolumną, ubezpieczając Niemców z prawej strony. Gdy hitlerowcy podeszli do Trościańca, przywitał ich grad kul z karabinów maszynowych polskiego oddziału, który na nich czekał. Niemcy zalegli na polu, mając zabitych i rannych. Wtedy zjawił się polski oddział samoobrony, który ku zdziwieniu Niemców ruszył brawurowo do kontrataku z okrzykiem "hurra!”, odpierając napastników. Owocem tej "bojowej współpracy” było 8 zabitych i 7 rannych Niemców, w tym dowodzący nimi oberleutnant.

 

Apolinary Oliwa - dowódca samoobrony w Rafałówce, wyznaczony przez Henryka Cybulskiego do cotygodniowych spotkań z pułkownikiem NKWD Miedwiediewem, po wkroczeniu czerwonej armii wstępuje do Ludowego Wojska Polskiego, bierze
udział w "niewyzwoleniu" Warszawy czekając wraz
 z innymi polskimi "patriotami", aż stolica Polski wykrwawi się doszczętnie.

Rannym natychmiast udzielono pomocy lekarskiej i zebrano do Przebraża. Do niego przywieziono także zabitych Niemców. Wkrótce do Przebraża przybył też dwustuosobowy, silnie uzbrojony oddział niemiecki, jadący na samochodach i pancerkach. Pozostali przy życiu Niemcy z garnizonu w Kiwercach zeznali, że gdyby nie pomoc samoobrony z Przebraża, to wszyscy by zginęli. Niemcy byli bardzo wdzięczni i dostarczyli dla przebrażan sporą ilość potrzebnych lekarstw i papierosów. Przede wszystkim jednak samoobrona w Przebrażu została przez Niemców uznana za lojalną wobec nich i wykorzystującą przekazaną jej broń do walki z bandami, które atakują także Niemców…"

Innym przykładem przebierania się partyzantów AK za UPA był atak na wioskę Wydżgów na Wołyniu.

22 grudnia 1943 roku oddział AK, złożony z około 60 partyzantów pod dowództwem Kazimierza Filipowicza (pseudonim “Kord”) i Stanisława Witamborskiego (pseudonim “Mały”), pod przebraniem UPA wkroczył do wioski Wydżgów. 
Władysław Tołysz – żołnierz AK, jaki brał udział w tej akcji, tak wspomina to wydarzenie:

Kazimierz Filipowicz “Kord” odpowiedzialny za spalenie i wymordowanie cywilnej ludności w wielu ukraińskich wioskach.
W Ukrainie zbrodniarz , w Polsce bohater.

“Nasz oddział wszedł do wsi udając sotnię UPA, co nie było zbyt trudne, bo wszyscy doskonale rozmawiali po ukraińsku. Został przyjęty jak przyjaciele i nikt nie zwrócił uwagi, że część oddziału od razu udała się do prawosławnego popa, a reszta pod szkołę, z okien której wystawały karabiny maszynowe".

- W polskich źródłach czytamy o tej akcji, jako o ataku na silną placówkę UPA, jednak to tradycyjne już kłamstwo, tak osób wspominających to wydarzenie, jak i środowisk kresowych.

Tak naprawdę oddział Filipowicza zamordował w tym dniu łącznie 39 osób z tego 13 dzieci (w tym dwoje niemowląt) 13 starców i 10 kobiet - wszyscy znani z imienia i nazwiska. Podczas akcji jeden z Ak-owców został rozpoznany - był kolegą ze szkolnej ławki jednej z kobiet, jaka mieszkała w tej wiosce. Dzięki temu ludzie zrobili alarm i zaczęli uciekać kto gdzie mógł. W przeciwnym wypadku ofiar byłoby zdecydowanie więcej.

Pytanie jakie można sobie zadawać... a jeśli nikt nie rozpoznałby kim są tak naprawdę zbrodniarze? Siemaszkowie, zapewne napisaliby o tym wydarzeniu jako o zbrodni UPA, a ofiary zbrodni być może zapisaliby jako Polaków. Podobne manipulacje w książce Siemaszków są zdecydowanie bardziej "normą" niż "wyjątkiem" czy "pomyłką".

 

Kilka lat temu miałem okazję przeczytać fragmenty wspomnień jednego z tzw. cichociemnych - kapitana Michała Fijałki, który opowiadając o swoich

Kapitan Michał Fijałka ps. "Sokół"- cichociemny, żołnierz 27 Brygady AK. Symptomatycznym jest fakt, że o jego powojennej współpracy z komunistycznymi służbami specjalnymi zarówno w Wikipedii jak na portalach "kresowych" milczy się.
Ciekawostka będą tutaj również inne fakty związane z cichociemnymi - otóż mało kto wie o tym, że cichociemni jacy działali w ramach operacji "Wachlarz" swoje raporty wysyłali jednocześnie do Moskwy i Londynu, ciekawostka jest też fakt , że na dziś wiemy już o tym , że co czwarty cichociemny podjął współprace z komunistycznymi służbami specjalnymi.

działaniach dywersyjnych na Wołyniu mówił o tym, że zamachy na administrację niemiecką, czy na żołnierzy niemieckich były o tyle utrudnione, że z uwagi na akcje pacyfikacyjne Niemców, musiały być dokonywane w taki sposób, aby Niemcy w odwecie nie niszczyli polskich wiosek. Michał Fijałka z radością wspominał, że przy każdej takiej akcji udawali Ukraińców i dokonywali je w pobliżu ukraińskich wiosek, tak aby Niemcy odpowiedzialnością obarczali własnie partyzantów ukraińskich, a tym samym, w ramach karalnych akcji napadali później właśnie na wioski ukraińskie. Jak wspominałem na samym początku tekstu - to kolejny przykład mordowania niewinnej ludności w białych rękawiczkach, ale to nie jest jedyny skutek tych akcji - wystarczy trochę logiki i wyobraźni aby rozumieć, że Ukraińcy doskonale o tym, że wyżej wymienione prowokacje, to nie działania ukraińskiego podziemia a zazwyczaj polskich partyzantów, bądź czerwonych dywersantów o jakich wiadomo było, że są mocno wspierani przez miejscową ludność polską. Skutkiem tych działań musiały być tzw. "akcje odwetowe" - te same akcje, jakie w Polsce uważane są za uzasadnione - oczywiście tylko wtedy, kiedy to Polacy mordowali Ukraińców. Ukraińskie akcje odwetowe nazywa się w Polsce ludobójstwem.

Nie można również zapominać o tym, że i Niemcy lubili przebierać się za partyzantów - są na to udokumentowane dowody nie tylko jeśli chodzi o UPA - mamy przykładowo dokumenty AK, które jednoznacznie mówią nam o prowokacjach wobec polskiego ruchu oporu, ze skutkiem pacyfikacji ludności polskiej, dokonane przez Niemców. Przykładowy dokument:

"3 października 1942 roku banda pozorowana zjawiła się w sąsiadujących ze sobą wioskach Gwizdów i Kalenne (gmina Modliborzyce), oraz Pikule (gmina Kawęczyn). Fałszywi partyzanci ubrani byli w stroje cywilne. Mówili po polsku i prosili o jedzenie i przewodników. Niepodejrzewający niczego chłopi nakarmili przybyszów i wskazali drogę. Tym razem była to prowokacja. Zaraz za fałszywymi partyzantami, oddział Wehrmachtu, najprawdopodobniej składający się z sowieckich żołnierzy formacji ochotniczych Ostlegionen, wmaszerował do wsi. Spalono Gwizdów, Kalenne i Pikule, mordując większość ludności. Zginęło 110 kobiet, dzieci i mężczyzn. Resztę wyłapano i wysłano na roboty przymusowe do Rzeszy".

Sprawozdanie dekadowe Dowództwa Okręgu Wojskowego o działalności i zwalczaniu partyzantki i ruchu oporu w Generalnym Gubernatorstwie w okresie 20-30.11.1942, 29 listopad 1942, Instytut Historii UMCS w Lublinie, Zbiory Profesora Zygmunta Mańkowskiego,
Oberfeldkommando des General Gouvernements Lagemeldungen (1942-1945)

 

Za takie prowokacje i pacyfikacje dokonywane przez Niemców w woj. lubelskim i na Chełmszczyźnie AK dokonywała "akcje odwetowe" - do dziś uważane w polskiej historiografii, jako usprawiedliwione i uzasadnione. Powyższe przykłady pokazują, że i UPA mogła podobne prowokacje wobec własnej ludności cywilnej, traktować tak samo i kroki jakie były podejmowane - mogła również nazywać "akcjami odwetowymi". Takie są realia - jeśli oczywiście nie stosujemy podwójnych standardów.

Te przykłady dość dobrze ilustrują, jak złożona była sytuacja przede wszystkim na Wołyniu ale również na innych terenach, gdzie dochodziło do ostrych konfliktów zbrojnych pomiędzy Polakami i Ukraińcami. Wszędzie tam dochodziło do mordów na niewinnej ludności cywilnej, jak widać wrogość, nienawiść i "akcje odwetowe" (to obrzydliwie i fałszywe określenie stosuję tylko z uwagi na to, że jest ono ulubionym w środowiskach kresowych i wśród polskich histeryków) były inspirowane przez wszystkie strony prowadzące tam działania zbrojne. Prowokacje te skazywały na śmierć setki a łącznie dziesiątki tysięcy niewinnych ludzi. Poza wymienionymi przykładami wiemy o wielu innych podobnych prowokacjach.

 

Tutaj pojawiaja się pytania - o ilu podobnych akcjach, sowieckich, polskich, niemieckich czy również ukraińskich nie wiemy do dzisiaj?
Ile za sobą pociągnęły ofiar i jaki miały wpływ na szalony i barbarzyński w skutkach wybuch obustronnej nienawiści?

 

                                                                                      Dobrodziej